Wings For Life Poznań 2025 – 1/2 – #zaliniamety 48.53km

Delikatnie rzecz ujmując przedziwnie się czuję jak tworzę tutaj wpis po blisko 4 latach 😀

Zupełnie co innego jak człowiek wrzuca zdjęcia z krótkim opisem na social media, inaczej jak ma napisać coś więcej.

Niemniej jednak „muszę”, dlatego, że czuję taką wewnętrzną potrzebę. Będzie trochę prywaty, marudzenia, braku wiary w siebie, smutku, płaczu, ale finalnie wiele radości.

Na Wingsa zapisałem się w listopadzie, jak dobrze wiecie zapisy to była jednak wielka loteria.

Udało się, także zaplanowałem sobie, że jak w ubiegłym roku strzeliłem 30km po 4:09 bez treningu wytrzymałościowego, to teraz do 40 dolecę. Plany zmieniały się w trakcie, a apetyt momentami był większy.

Wiosenne starty wyszły bardzo średnie, jeszcze 15km w lutym jako przetarcie pozytywnie, to już półmaraton w Warszawie bardzo średnio. Nie akceptowałem, że tak słabo to wyszło, bo bieganie 1:20 powinno być dla mnie tempem komfortowym, powinno – ale nie było 😀

Nie miałem CELU GŁÓWNEGO na wiosnę, ale z racji, że lubię biegać i bawić się na siłowni, to robiłem to regularnie. Cierpliwie czekałem i brałem co los mi przyniesie 😀

Zrobiłem jakiś test na 5km 16:24 , wystartowałem spontanicznie w Hyroxie Double PRO, no i przyszedł czas na WFL 🙂

Na 7 dni przed biegiem czułem się dość średnio, ból głowy, rozbicie, jakiś stan podgorączkowy wjechał.

W poniedziałek szybka wizyta u lekarza, później kolejna + antybiotyk. Głowa pękała, zatoki totalnie zawalone, a ja byłem fabryką glutów :S

Czułem się trochę jakbym krzyczał pod wodą i nikt mnie nie słyszy 🙁 Ciężka głowa, czułem się strasznie.

Tętno spoczynkowe rosło, samopoczucie szorowało po dnie, chciałem się poddać.

Odpuściłem trening w środę na rzecz roweru, zrezygnowałem całkowicie z jakiegokolwiek pobudzania organizmu.

Zwyczajnie, klepnąłem 10km we wtorek, jakieś 10 km w czwartek i 20 minut biegu w sobotę. Każdy bieg to męczarnia i wewnętrzny wkurw, dlaczego teraz?

Nie mogłem w to uwierzyć, że przetrwałem pół roku w zdrowiu i teraz mnie coś złapało.

  

Załadowałem przez 2 dni po 600-650 gram węgli i rozmawiałem ze sobą – wystartować, czy nie.

Sen z 7 ponad h, spadł do ledwie 5 h w tygodniu. Budziłem się przed 5 i siadałem do laptopa pracować, bo nie mogłem dospać 😡 Kładłem się w ciągu dnia na chwilę, ale to takie wiecie: sztuczne dosypianie.

W sumie to patrząc z perspektywy tej sytuacji, pomogło mi to? 😀 Jadłem 4 razy lody, 2 razy pizzę, jakieś zapiekanki wjechały. Nie oszczędzałem się, nawet nie zwracałem uwagi na wagę, przecież miało być kiepsko w weekend.

  

Nadeszła niedziela.

W sobotni wieczór tak mnie łupała głowa, że po 21 już mnie nie było, w niedzielę wstałem o dziwo o 7 :O Zjadłem śniadanie i chwilę później poszedłem znowu spać 😮

Z ogromnym entuzjazmem pojechaliśmy do Poznania, zostawiliśmy dzieci u cioci Asi i Aga zawiozła mnie na start 😀

Na pożegnanie powiedziałem jej: nie wiem kiedy wrócę, ale tylko jak poczuję się gorzej schodzę.

Widocznie los tego dnia miał inny plan na mnie.

Musiałem to sprawdzić.

Rozgrzewka jakieś 4 minuty biegu, czyli prawie nic 😀

Żel przed biegiem załadowany, na starcie heheszki i żarciki, atmosfera luźna jak guma w starych getrach.

Wbiliśmy się z Łukaszem od przodu, ustawiliśmy obok Martyny, z którą dzień wcześniej pisałem, że mógłbym być dla niej osłoną od wiatru, gdybym był w formie ( wygrała, ale to było pewne 😛 )

Miałem na sobie bluzę, bo było mi zimno i trząsłem się, z nosa leciało, chusteczki miałem ze sobą – byłem gotowy na wszystko.

Prawie na wszystko, bo to co się wydarzyło, chyba jednak była poza moim tokiem rozumowania.

RUSZYLIŚMY.

Piotrze!!! Beton w nogach najmilszy kolego 😀

Leciałem z tłumem, chciałem paść szybko, żeby szybko wrócić do domu 😀

Na 3 km rzuciłem Adze bluzę i było totalnie zimno :O

 

Na 5km patrzę 19:53, no, to jeszcze 10 dociągnę pewnie.

Tętno już leciało na 157-160, także nie zwiastowało to wielkiego sukcesu.

Postanowiłem, nie biec w grupie, tylko zrobić to samotnie.

Grupa odjechała, a ja sobie tuptałem. Po skręcie w Hetmańską wiało, oj jak wiało 😀

Od razu hamulec ręczny na 4:10-4:15 i tętno dalej szło w górę. Zacząłem odlatywać myślami do pięknych dawnych czasów, gdzie umiałem cierpieć długo i nikt do dobrego wyniku na zawodach nie był mi potrzebny.

 

Jak była forma, to się biegało samemu każdy wynik.

Ludzie krzyczeli, trochę ich było, sporo znajomych – nie mogłem się poddać w mieście.

Na 10km był Tomek Szwajkowski, zrobił zdjęcie, można schodzić – to była moja pierwsza myśl wtedy.

10km – 40:27, tętno nadal 160 + żel.

 

Do 15km była delikatna nuda. Leciałem mimowolnie, spotkałem kilku znajomych na trasie i trzymałem swoje tempo.

15km – 1 godzina i 57 sekund

Przybijałem piątki i modliłem się o to, żeby po 20 nie wiało w twarz.

W głowie skręt w lewo w Złotowską, później w Skórzewską – tam 1-2-3-4 znajomy na trasie i krzyczą, dopingują, także niosło 😀

Miałem wziąć żel na 20km, ale nie wróżąc sobie sukcesu, zjadłem na 18 już 😀

20km – 1.21.54

Ta prosta, ta prosta, oj tutaj była rzeź 😀 Miałem już obok swojego zawodnika i kompana, z którym jak się okazuje dobiegnę już do samego końca, czyli Pawła + jeszcze jednego ziomeczka.

Reszta ekipy ruszyła pod ten wiatr, pociąg odjechał, musiałem zrobić swój własny wagon 😀

Ja się bałem ryzykować, mówię do Pawła: nie ruszaj, zwolnijmy, przeczekajmy sztorm, chyba, że czujesz moc, to leć swoje.

Tempo spadło do 4:21, tam wyszedł jeden z najwolniejszych kilometrów 😀 Wiedziałem jedno, jak przeżyjemy tą prostą, to „będzie z górki :D”

Na rowerze pojawił się wtedy dobry duszek, który podrzucił mi żele.

Gdy skręciliśmy w kierunku Tarnowa Podgórnego strzelił 25km – 1.43.05.

Spojrzałem na średnie tempo z ostatnich 5km, oczom nie dowierzam, wiało, było ciężko, a tam na szybko licząc 4:14-4:16.

To był moment, że zacząłem delikatnie wierzyć w siebie. Dopiero wtedy.

Przypomniałem sobie swoje ostatnie treningi i wmawiałem sobie: Piotrze, jesteś gotowy. Widocznie nie jesteś już chory 😀

Szkoda tylko, że z nosa leciało cały czas i papier już mi się skończył.

Wziąłem 3 żel na 26km, miałem wtedy 110 minut biegu, 120 gram węgli i coś, czego brakowało mi na starcie.

Wiara i pewność, że może być dobrze 😉

Znałem te tereny jak własną kieszeń, wiedziałem co mnie czeka 😀

Jednej rzeczy nie mogłem obliczyć, ile muszę jeszcze czasu uciekać.

Nie miałem świadomości, do ilu dolecę trzymając to tempo.

Do 30km biegło się, zwyczajnie leciały te kilometry. Przybiłem piątkę z Tomkiem w Lusowie, przybiłem dalej z Markiem i Wojtkiem, kilka jeszcze wpadło. Zbyt wielu znajomych, zbyt wiele dobrego się zadziało, żeby to puszczać 😀

Przed skrętem na 30km widzę znajomą twarz, Hania krzyczy: jak to było? Pozdrawiam Tomczyka. Ja z uśmiechem krzyczę, nie, nie: to było, Jeb** Tomczyka 😀 Humor mnie nie opuszczał 😀

Nadszedł 30km. Widzę, że mój koń Łukasz, który miał lecieć 50km – schodzi do boksu.

Czarna myśl, może też to zrobię?

Gość, z którym leciałem też mówi – dzięki Panowie, ja kończę.

Dobrze, że był obok mnie Anioł Stróż Paweł – zostaliśmy sami 🙂

Gdyby nie on, kto wie – może też bym podziękował i skończył tam gdzie rok temu!

Who knows, ale widocznie tak miało być…

Myśl o zejściu była tylko taką przelotną, nie było kryzysu, więc nie męczyła zbyt długo!

Ktoś z wolontariuszy krzyknął: Dawaj Piotr, jeszcze 20km przed Tobą 😀

Miał rację 😀

 

30km – 2.04.16

 

Jeśli doszedłeś/aś do tego miejsca, napisz na FB w komentarzu „coś”, żeby znaleźć czas na drugą część 😀

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *