Mainova Frankfurt Marathon – po co Ci te maratony Pjoter?

Jest 20.10, niedziela godzina 22:20. To weekend w którym piszę plany treningowe dla swoich podopiecznych, chociaż jestem w czarnej d… i mam mnóstwo pracy, to muszę się odchamić 🙂

Zostało mi 7 dni do godziny 0, do startu, który będzie dla mnie głównym wyzwaniem jesieni. Przygotowania kosztowały mnie sporą ilość czasu, nerwów i wyrzeczeń, no i pieniędzy.

  • zainwestowałem w catering
  • ćpałem „koksy”, które też nie rozdają za darmo
  • odstawiłem alkohol ( tutaj zaoszczędziłem )
  • regularnie chodziłem do fizjo
  • poniedziałek-piątek – ćwiczyłem po 30-45 minut niezależnie jaki miałem trening w ten dzień, czy następny
  • żele energetyczne zjadałem kilogramami na treningach

Mogę śmiało powiedzieć, że te przygotowania wyglądają o wiele lepiej niż poprzednie do debiutu. Czasu spędzone na treningu wyszło podobnie, ale jeśli chodzi o trening uzupełniający jest tego 7 razy więcej, dodatkowo zadbałem o dietę i suplementację. Chociaż waga startowa wynosi ciągle 83 kg, to przez 3 miesiące ubyło mi ponad 4 kg tłuszczu. Czy to dużo, czy to mało, nie mi to oceniać. Najważniejsze, że czuję się świetnie!

Ilość kilometrów i obciążenia pozostawiłem jak zawsze Arturowi do rozpisania. Nie mogę wyjść z podziwu jak obserwowałem media społecznościowe, że amatorzy potrafią biegać 600 km + w miesiącu. Patrząc na siebie, wyglądałem w tym wszystkim bardzo skromnie, ale moje ciało przy takiej ilości z pewnością by się rozpadło, a ucierpiała by mocno na tym rodzina. Nie chciałem doprowadzić do tego, że jestem jedynie gościem w domu, także tryb ekonomiczny mi pasuje!

Decyzja odnośnie startu zapadła w maju, gdy złapała mnie choroba, a po nieudanym wiosennym okresie chciałem obrać jakiś cel. Borykałem się jeszcze z pasmem, a zapalenie zatok tak mnie powaliło, że roztrenowanie samo się zaplanowało.

Nie chciałem biegać w Polsce, to było pierwsze kryterium wyboru maratonu. Wiele osób pytało dlaczego nie Poznań, przecież mam pod nosem. Może i miałem, ale tego dnia wypadały urodziny Jagny – priorytet trzeba mieć, a biegów do wyboru jest mnóstwo 🙂

Czerwiec był bardzo spokojnym miesiącem. Niespełna 330 km + 23 treningi uzupełniające. Nigdzie mi się nie śpieszyło, bo start na koniec października to stosunkowo późno. Wiedziałem, że muszę podejść do tego z chłodną głową i zaufać w pełni trenerowi. Nie martwiłem się treningiem, a jedynie wykonywałem polecenia 🙂

Starałem się przestawić się na bieganie z samego rana 5-6-7, tak żeby mając na popołudnie do pracy mieć już z głowy trening. Wracałem z biegania i brałem jeszcze Jagnę na godzinkę, żeby Aga się zdrzemnęła. Szczerze? Nienawidzę biegać bez śniadania, mam wrażenie, że moje ciało nie funkcjonuje na 100%. Długo musiałem się rozgrzewać przed głównymi jednostkami, ale z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień jakoś wchodziło to przyjemniej. Patrząc na tempa rozbiegania i drugie zakresy, to byłem wtedy naprawdę daleko w tyle.

Lipiec – niespełna 400 km + 27 jednostek uzupełniających. Ci, którzy obserwują mnie na instagramie dobrze wiedzą w jakich godzinach robiłem te treningi. Tak jak w poprzednim miesiącu męczyłem się strasznie na 3 zestawach, które miałem przygotowane, to po 5 tygodniach nastąpił przełom. Wszystko wchodziło o wiele lżej, a ciało ewidentnie było mocniejsze.

Tętno spadało, mi biegało się o wiele swobodniej, a tłuszczyk się wypalał!

10-12 po 3:45 były już bardzo komfortowe i nie sprawiało mi problemu przyśpieszyć w trakcie, czy też zrobić mocniejszą końcówkę.

Sierpień – 470 km z małym hakiem + 18 jednostek wzmacniających. To miesiąc dość sporych zmian na lepsze!

Byłem w Szklarskiej z rodziną i odpuściłem trochę wzmacnianie. Biegałem praktycznie raz dziennie, zdarzyło się chyba wyjść 2 razy na drugi trening, ale nie żyłowałem się, bo działo się dużo poza bieganiem. Wycieczki i zwiedzanie z Jagną w pakiecie nie pozwalały w pełni odpoczywać 🙂 To nie był obóz sportowy, że człowiek biegał tylko 2 razy dziennie, jadł i spał – trzeba było zapewnić rodzinie rozrywkę!

Zmieniłem pracę, myślałem o tym od dłuższego czasu, bo obietnice rozwoju i rozwijania skrzydeł nie miały tam miejsca. Czułem, że 8 h są dla mnie czasem straconym! Nie była to łatwa decyzja, bo człowiek boi się zmian, ale z perspektywy czasu uważam, że jedyna słuszna. Moje dni wyglądały często tak, że po pracy siadałem w domu do komputera i odpisywałem na maile zawodnikom, co generowało praktycznie 12 h pracy. Stres w pracy, stres, że zaniedbam podopiecznych – ciągła pogoń. Nie było spokojnej głowy, a bez tego ciężko jest skupić się na treningu. Musiałem wybrać, a wolę rozwijać siebie, niż pracować na kogoś bez możliwości rozwoju.

Pod koniec miesiąca wystartowałem na 10 km w Łodzi – czas 33:42 nie powalał na kolana.

http://www.zaliniamety.pl/index.php/2019/08/28/bieg-fabrykanta-2019/

Wiedziałem jednak, że do maratonu jeszcze długa droga i prawdziwy sprawdzian miał być na Praskim 🙂

Cały tydzień biegało mi się tragicznie, ale w stolic padła nowa życiówka 1:13:17.

http://www.zaliniamety.pl/index.php/2019/09/02/polmaraton-praski-2019-vol-1/

http://www.zaliniamety.pl/index.php/2019/09/03/polmaraton-praski-2019-vol-2-wylaczone-myslenie/

Wrzesień – niespełna 500 km + 18 jednostek wzmacniających.

Pojawiły się longi 26-32 km. Po jednym z nich byłem tak zniszczony, że moja produktywność pracy była 0. Do dnia dzisiejszego pamiętam poniedziałek, gdy o 6 do 24 pracowałem z przerwami na jedzenie, żeby nadrobić wszystko czego nie zrobiłem w niedzielę po biegu 😀

Tempo mnie nie wymęczyło, ale słońce. Pomimo wody na trasie i kilku żeli zmiana pogody mocno wpływa na moją wydolność. Na wybieganiach regularnie brałem 3-4 żele, żeby przygotować jelita na maraton. Starałem się nawet przed mocniejszymi akcentami spożywać żel. Chciałem uniknąć wszelakich problemów właśnie ze strony układu pokarmowego.

Do startu pozostawało coraz mniej czasu, a ja po półmaratonie praskim byłem coraz pewniejszy swego! Moc rosła, samopoczucie było bardzo dobre, także tak naprawdę ten maraton chciałem, żeby był już na początku października.

Nie będę opisywał szczegółowo treningów jakie robiłem, bo większość pisałem po prostu na bieżąco. Świadomość jednak, że na 15 km po 3:50 mam tętno 145 średnie napawała optymizmem.

Z jednej strony czułem, że jestem mocny, z drugiej strony ciągle miałem w głowie, że to dopiero mój drugi start na tym dystansie.

Przyszedł październik – 400 z maluśkim haczykiem km + 16 jednostek wzmacniających.

Można powiedzieć, że ostatnia prosta, jednak dla mnie zaczęła się droga przez mękę. Wspomniałem na fejsie, że któregoś razu na rytmach zaczęła boleć mnie lewa łydka. Udało się to wszystko wyprowadzić na prostą.

Gdy wszystko wydawało się ogarnięte, po kilku dniach znowu coś się przyplątało.

Na jednym z treningów gdzie robiłem dosłownie 100 metrowe podbiegi na luzie, strzelił mi piszczel. Ból ogromny i nie mogłem w żaden sposób zginać stopy grzbietowo, a do domu wróciłem utykając. Panika była ogromna, a wieczorem wizyta prywatnie u Krzyśka w domu przyniosła chwilową ulgę. Taka pomoc jest najcenniejsza w przygotowaniach! Zawsze przypominam zawodnikom, że tylko zdrowy jesteś w stanie zrobić progres.

Tak jest skonstruowane ciało, że jak chcesz odciążyć jedną stronę, zaczyna pobolewać druga.

Dnia następnego miałem mocny bieg zmienny – wszedł jak w masło, a piszczel nie bolał. Jedynie dyskomfort spowodowany mocną interwencją fizjo. 3-4 dni spokoju, a w weekend ostatnie 28 km wybieganie i na rozbieganiu znowu ból. To był taki rollercoster, a ja nie miałem ochoty się w ogóle bawić.

Na 10 dni przed maratonem zaryzykowałem, że jednak wyjdę na ostatni akcent. Delikatnie bolało, ale znośnie… Pozostało kilkanaście dni, żeby ten ból poszedł w diabły :]

Tak piszę o tym wszystkim i zastanawiam się jaki będzie tego finał. Nie mam pojęcia jak ta noga będzie funkcjonowała w ostatnim tygodniu. Mam już przed sobą w środę delikatne pobudzenie i jedziemy do Frankfurtu 🙂 Trzeba być dobrej myśli!

UPDATE: 26.10 – ostatni rozruch za mną. Szału nie ma, ale głowa pozytywnie nastawiona 🙂

Podróż przebiegła komfortowo, hotel mamy 1.6 km od startu. Żeby nie jeść niesprawdzonych rzeczy sami sobie gotowaliśmy, liczyłem węglę przez 3 dni przed maratonem i czuję się gotowy na zapierdalanie. Piszczel raz boli, raz nie – rachunek za wodę w hotelu będzie wysoki, bo kilka razy dziennie chłodziłem pod prysznicem nogę. Smarowanie, masowanie – stawałem na uszach, żeby ciało wytrzymało.

 

Codziennie brałem tabletkę przeciwzapalną, która mam wrażenie, że mi pomaga. Nie wiem, czy to placebo, ale dla spokojnej głowy wolę nie odstawiać.

Połową sukcesu jest to, że głowa jest w trybie bojowym. Także dobranoc i niech się dzieje wola nieba!

Jutro przed 13 wszystko będzie jasne, chyba, że pobiegnę powyżej 3 h.

W głowie mnóstwo pytań –

  • czy 2:40 jest w ogóle realne.
  • czy wytrzyma piszczel
  • biec samemu, czy łapać się z grupą
  • na ile mnie w ogóle stać – ryzyko, czy zachowawczo.

UPDATE: 31.10 – 23:38. Finał dobrze wiecie jaki był 🙂

cdn… jeśli chcecie :]

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Komentarz do “Mainova Frankfurt Marathon – po co Ci te maratony Pjoter?”