Frankfurt Marathon – czyli kolka, pigułka gwałtu i cola.

Minęło ponad 10 dni od maratonu. Pierwsze 2-3 dni miałem kaca i czułem wewnętrzne rozdarcie, zadawałem sobie ciągle pytanie: dlaczego?

Tak jak obawiałem się przed startem, że ciało może nie wytrzymać, piszczel strzelić, łydka pęknąć, czy cholerka wie co jeszcze, to nie podejrzewałem, że załatwi mnie kolka i problemy tego typu.

Pobudka o 5:45, bo Jagna postanowiła wyprzedzić budzik. Śniadanie standardowe jak przed każdymi zawodami – bułka z dżemem, herbatka mocno osłodzona syropem klonowym + dojrzały piekielnie banan. Później 30 minut spacerku na rozruszanie kości. Na 120 minut przed biegiem galaretka i na 90 minut druga. Sprawdzone – jadłem tak samo przed każdym długim biegiem.

Jak już wspominałem wcześniej, na odżywki podczas tych przygotowań wydałem fortunę, żeby wyeliminować właśnie problemy żołądkowe. Wszystko miałem sprawdzone kilkukrotnie, nawet przed drugimi zakresami jadłem na 45 minut przed biegiem żel i zawsze było okej!

Chwilę po 9 wyruszyłem spacerkiem na start, ubrany w najgorsze getry, podarte na kolanie i pośladkach, oraz moją ponad 15 letnią sentymentalną bluzkę. Tego dnia Agnieszki z Jagną nie ciągnąłem na start, żeby oddać im ciuchy. Dziewczyny w spokoju ogarniały się i miały czekać w punkcie gdzie będę przebiegał 4 razy.

1.5 km rozgrzewki + 3 rytmy i 10 minut przed startem ustawiony już byłem w strefie startowej. Ścisk ogromny, to wyczekiwanie było najgorsze.

Ja wysmarowany bengayem śmierdziałem niemiłosiernie.

W pakiecie startowym posiadałem 6 żeli. Planowałem zjeść 5, ale nigdy nie wiadomo, czy głód nie złapie w trakcie. 2 hydro żele i 4 liquid, w tym 2 z kofeiną na koniec. Sporo osób pytało, dlaczego biegłem w kompresji? Tylko ta koszulka w mojej garderobie i spodenki mogły pomieścić taką ilość towaru. To nie zawody w Polsce, że wsparcie jedzie Ci na rowerze, lub znajomy na trasie podaje na 30 km co tylko zechcesz. Tutaj byłem zdany tylko i wyłącznie na siebie.

Do startu coraz bliżej, gadki, szmatki, a ja chciałem już ruszać! Nie wiem dlaczego, ale nie czułem jakiegoś ogromnego stresu i napięcia. Trenowałem – czułem się pewny, czy to złe? Jeden stwierdzi, że zgubiła mnie pewność siebie, ale jak masz się czuć jeśli wszystko w treningu szło w dobrym kierunku 🙂

Ruszyliśmy. Mało powiedziane, tłum ruszył, a ja musiałem od razu uciekać do boku, bo wszyscy mnie wyprzedzali. Myślę sobie: kurde co jest, to 10 km, czy maraton. Serio, ja czułem się jak na zawodach 4-krotnie krótszych – ustawiłem się przecież w dobrej strefie czasowej.

Przez pierwsze 5 km według organizatora w 18:25. Leciało się swobodnie, obiektywnie patrząc z półmaratonu jaki pobiegłem 1:13, to tempo było dla mnie spacerkiem. Zapas prędkości miałem ogromny i w żaden sposób tego nie czułem.

Gps szalał strasznie, między wieżowcami nie było sensu nawet spoglądać na zegarek. Jak minąłem 5 km, to sam wcisnąłem hamulec i leciałem spokojnej. Tasowanie było ogromne, łokcie, przepychanki. Czułem się jakbym biegł w jakiejś fali na 1:50 w półmaratonie, normalnie na zakrętach to gęsiego trzeba było biec 😛 Bardzo kręta ta trasa na pierwszych kilometrach nie pozwalała swobodnie złapać tempa.

10 km bez historii 37:20, druga piątka już spokojnej 18:56. Wziąłem na fladze pierwszy żel i złapałem się dwóch Panów z Włoch. Starsi Panowie, widać biegli razem. Jeden z numerem, drugi… nie widziałem żeby go miał, chyba, że pod koszulką! Jednak to mało istotne, najważniejsze, że miałem przed sobą „zajączka”, który biegł właśnie na czas jaki mnie interesował – tak podejrzewałem 🙂

Na fladze zapas 35 sekund do czasu 2:40 na mecie. Miałem rozpisane wszystko na ręce dla świętego spokoju, żeby nie liczyć w trakcie.

Stworzyła się grupka i co kilka minut wymienialiśmy się na prowadzeniu!

Niepokoiło mnie tylko coś wariujące tętno, raz 150, to za chwilę 165. Wiedziałem, że jak poleci powyżej 167, będzie pozamiatane.

Do 15 km spacerek i meldujemy się na punkcie 55:59. Kolejne 5 km 18:39. Zapas blisko minutę? Myślę sobie: kur… o co kaman, przecież biegniemy równo, a tutaj znowu nadrobiliśmy. Czuję się dobrze, także nie chcąc stracić grupki biegnę sobie z tyłu i zwiedzam miasto.

Wybija 60 minuta i ćpam drugi żel, popijam wodą.

Mija dosłownie 5 minut i jeb, tak mnie skręciło z lewej strony, że musiałem na chwile sobie zbiec na bok i rozmasować brzuch. Straciłem na chwilę grupę, ale szybka kalkulacja w głowie i jednak zacisnąłem zęby, ruszyłem za nimi nie zważając na ból. Czułem się trochę dziwnie, jakby tylko prawa noga mnie napędzała, a gdy normalnie postawię lewą nogę, to w momencie kontaktu z podłożem ból się nasilał 😡

Tutaj z pomocą przyszedł Włoch, który gestykuluje w moim kierunku: unosi ręce, otwiera klatkę piersiową i pokazuje na sobie, żebym mocno się uciskał! Takiego wała, mija kolejny kilometr, a ja umieram, nie puszcza. Biegnę jak jakiś pajac unosząc ręce do góry i robiąc wszystko, żeby to poszło sobie w diabły.

Coś do mnie mówi po swojemu, a ja odpowiadam, że „niepanimaju” Panie po włosku. Teraz się z tego śmieję, ale wtedy byłem tak wkurzony, że nawet sobie nie wyobrażacie. Od słowa do słowa – musiałem sięgnąć pamięcią do najdalszych zakątków mojej głowy, jak jest: wątroba, ból, kolka, tabletka. Nie wiedziałem co mi jest, także, do końca nie mogłem mu wyjaśnić.

Mówię trzy po trzy – liver pain, i need tabs for pain i ten mi daje tabletkę.

Co to było to nie wiem, ale wziąłem! Myślę sobie, może extazy, albo GHB. Obok biegnie chłopak z ręka w temblaku i daje mi wodę do popicia, bo widzi, że biorę tabletkę, a punkt z wodą minęliśmy chwilę temu. Dziękuję za pomoc i czekam na zbawienie. ( ten kolega od wody pobiegł 2:40 z groszem, szacun! Pan z Włoch również! )

Minęło dosłownie niespełna 2 km i puściło mnie. Jaki ja byłem wtedy szczęśliwy to nawet sobie nie wyobrażacie!

Miałem wrażenie, że złapałem boga za nogę i wszystko jest uratowane! Luz w kroku wrócił, a ja skupiłem się tylko i wyłącznie na trzymaniu tempa.

Dobiegamy do 20 km i czas 1:15:01, co daje zapasu ciągle 49 sekund. Ostatnie 5 km pomimo takich perypetii wyszło 19:02, a myślałem, że ja tam chwilami idę na tym odcinku.

Pozytywnie nastawiony dobiegam do półmetka.

Półmaraton w 1:19:11 – także głowa odblokowana, kolka zażegnana. Jednak bałem się wziąć żel, bo obawiałem się, że znowu coś się wydarzy. Tłumaczę sobie, że jeszcze tylko 80 minut i jestem na mecie 🙂

Jedynie na punktach popijałem po łyczku wody i sporadycznie colę! Musiałem podjąć trudną decyzję, czy lecieć już do mety bez żelu mając świadomość, że może odciąć? Czy jednak jeszcze wziąć i sprawdzić jak organizm się zachowa.

Zdecydowałem się zrezygnować z zaplanowanego przed startem modelu żywienia i po prostu improwizować. Wolałem walczyć ze ścianą maratońską, niż z bólem brzucha.

Kilometry mijały sobie nie robiąc na mnie większego wrażenia i na 25 zameldowałem się w 1:33:56. Ostatnie 5 km w czasie 18:56 i zapas ciągle ten sam.

Chwilę po fladze sygnalizującej 25 km znajdował się punkt żywieniowy, łapię kubek wody – 2 bardzo małe łyczki i bawimy się dalej.

Po kilku minutach było już drugie uderzenie kolki. Mocniejsze, takie, że straciłem dosłownie w kilka chwil grupę w której biegłem. Włoch zniknął mi z pola widzenia.Czy tabletka działała tylko 30 minut? Jeśli tak to potrzebuję właśnie na gwałt drugiej 🙁

Czułem, że gasnę w oczach, a do mety było jeszcze blisko 15 km. DUŻO. Chciałem to przetłumaczyć sobie wewnętrznie, że to tylko niespełna godzinka bólu i jesteś na mecie! Dodatkowo zaczęło padać, a moje Sacuony nie do końca radziły sobie na mokrej nawierzchni. Jeśli to był asfalt to jeszcze było okej, ale momenty gdzie był mokry beton, to już mocno się ślizgałem.

Złamany w pół dobiegam do 30 km w czasie 1:53:44 i toczę wewnętrzną rozmowę z samym sobą. Straciłem spokojny zapas i miałem go wtedy 1 sekundę, z perspektywy czasu podejmuję raczej złą decyzję. Zamiast delikatnie zwolnić i uspokoić się, to wiedząc, że muszę biec po 3:47 przyśpieszam, żeby być zgodnie z planem na mecie. Niestety może 1.5 km udało mi się trzymać tempo i zostałem zrównany wtedy z ziemią.

Ja mu w gaz, a on nic. Tętno nie rosło, utrzymywało się w akceptowalnych widełkach, ale ból rozlewał się na całą lewą stronę brzucha. Tylko mocny ucisk dawał chwilową ulgę, jednak wtedy czułem, że po prostu zwalniam. Głupi łudziłem się, że będzie lepiej. Dobrze, że od samego początku nastawiałem się na walkę do samego końca, bo gdyby głowa tego dnia nie chciała walczyć, z pewnością wsiadłbym w autobus i wrócił na metę.

Mając świadomość, że Agnieszka z Jagną na mnie czekają, a po drugiej stronie ekranu ktoś za mnie trzyma kciuki przesuwałem się ruchem posuwisto-ślizgowym do przodu. To było przerażające, że ostatni 10 km trwało jak wieczność.

Na 35 km międzyczas 2:14:13, czyli już jestem 90 sekund w plecy. Wiedziałem, że nie uda się ruszyć, jednak we wszystkim trzeba szukać pozytywów. Z jednej strony chciałem odpuścić i doczłapać się do mety, z drugiej jednak coś nie pozwalało mi przestać i kazało biec. Za bardzo nie byłem już świadomy, po ile muszę biec żeby zrobić życiówkę. Kilometry mijały naprawdę bardzo wolno, a ja czułem się jak biegnący paralityk.

Deszcz padał coraz bardziej, a ja czułem, że moje uda od nienaturalnego stawiania stopy na mokrej nawierzchni powoli stają się coraz cięższe! Ludzie mijali mnie jak tyczkę – tak: oni biegną po 2:40, im się uda!

Ja zgaszony w środku chciałem jak najszybciej znaleźć się za linią mety. Na ostatnich kilku kilometrach łapałem do picia cały czas colę, co chwilę odbijało mi się z wnętrza organizmu, ale sprawiało mi to ulgę. Także moje niekulturalne zachowanie musi być wybaczone :]

Kilometry między 35, a 40 trwały tak długo, że odniosłem wrażenie jakbym klepał po 6:00. Dodatkowo jeszcze przebiegaliśmy znowu gdzieś w centrum po kostce, nierównej nawierzchni, a moje nogi miały dość. Prawa gdzie doskwierał piszczel była tak zmasakrowana, że świadomie cały ciężar ciała starałem się przenosić na lewą. Co to spowodowało? Widząc w oddali flagę 40 km lewa noga obraziła się na mnie twierdząc, że pracuje za ciężko postanowiła się zbuntować i już do mety był zoombie walki.

2:35:20, a do mety jeszcze 2.195 metrów. Ostatnie 5 km 21:08! Liczyć już nie za bardzo mi się chciało, bo byłem mocno sfrustrowany. Starty miałem niespełna 4 minuty do czasów wypisanych na ręce i dopiero wtedy zrozumiałem, że jednak życiówkę uda się poprawić. Także ospale jeszcze coś tam zerwałem, żeby chociaż pocieszyć się faktem poprawienia poprzedniego czasu.

Meldujemy się na mecie z czasem 2:44:10. Hala robiła ogromne wrażenie, muzyka, oprawa świetlna i czerwony dywan! Musiałem dobiec do tej zakichanej mety chociażby dla tego uczucia i atmosfery!

Rozgoryczenie po biegu było ogromne, ale wieczorne wino złagodziło objawy 🙂

Tętno średnie z całego biegu 2 jednostki niższe niż z debiutu, a maksymalne 6 jednostek. Takie własnie odnosiłem wrażenie, że biegnę na hamulcu zwanym kolką.

Tydzień po biegu był dla mnie czasem gdzie siedziałem i analizowałem cały plan treningowy. Sprawdzałem, porównywałem, analizowałem i jednoznacznie stwierdziłem, że mięśnie i głowa była gotowa na zamierzony czas. Nie mogłem się jedynie pogodzić, że w taki sposób zostałem wykluczony z walki o swoje małe marzenia.

Obecnie odpoczywam, regeneruję się i zbieram siły na kolejne wyzwania. Jakie to będą? Mam ochotę pobiegać trochę krócej, ale szybciej.

Listopad to dla mnie „okres martwy”, biegam mało, więcej czasu poświęcam na regenerację. Także na spokojnie znajdę sobie jakiś cel, żeby mieć motywację do zimowych treningów 🙂

Dla kibiców i osób wspierających mnie – WIELKI DZIĘKI. Dla tych mniej przyjaznych co ciągle „szczekają” ślę gorące pozdrowienia i do zobaczenia na zawodach 😀

#zaliniamety

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *