Półmaraton Praski 2019 – vol. 2 – wewnętrzne monologi.

Mata pomiarowa 10 km i sytuacja wygląda następująco:

Grupka 6 osobowa. Jedynie kogo kojarzyłem to Kajetana, który przywitał się ze mną przed startem. Reszta była dla mnie anonimowa i bardzo dobrze, bo teraz sprawdzając wyniki chłopaków z tego roku mogłoby to działać źle na moją psychikę 😀

Mocne piątki w okolicy 16:00 minut, dyszki w sierpniu na poziomie 33 minut :O Także pociąg ten był idealny, a ja chyba znalazłem się tam przypadkiem jako pasażer na gapę! Dobrze, że nikt nie sprawdzał biletów w trakcie.

Widząc czas 35:02 – tempo 3:30, dopiero teraz skumałem czaczę, że lecimy na jakieś 1:14 z hakiem. Myślę sobie fajnie, może uda się zrobić życiówkę, tylko dobiec 11 km w tym samym tempie i będzie git.

Odniosłem wrażenie, że w momencie gdy minęliśmy 10 km chłopacy zaczęli rwać mocno do przodu. Jakiś „pacjent” jechał na rowerze i krzyczał do Piotrka i Pawła ( pozwolę sobie pisać w ten sposób ) – dobrze Panowie, jedziecie tak dalej! Trzymajcie to tempo i będzie super!

Przed biegiem analizowałem trasę pod względem punktów żywieniowych i ewentualnych przewyższeń, starałem się, żeby w trakcie nic mnie nie zaskoczyło. Czułem w tym momencie taki wewnętrzny spokój, ten bieg różnił się od poprzednich półmaratonów dość znacznie – nie umierałem na 10 km 🙂

Mój rytm tak bardzo wpasował się w to tempo, że po prostu biegło się na względnym komforcie, a nie było agonii biegowej. Czas na śmierć miała przyjść, było to nieuniknione, ale im później tym lepiej!

 

11 i 12 km poszły już po 3:26. Może głupio to zabrzmi w tym momencie, ale musiałem się hamować… 12 km, a ten pisze, że musi się hamować? Głupi, czy chory?!

Własnie takie dziwne uczucie mi towarzyszyło. Gdy wbiegliśmy na Wał Miedzeszyński czułem, że to się uda. Zostało tylko i aż 9 km.

Dla jednych najgorszy moment trasy, a dla mnie chyba najlepszy. Miałem bardzo pozytywne wspomnienia z zeszłego roku jak pędziłem tą długą prostą po nową życiówkę. Euforia przerodziła się w sportową złość, gdy na nawrotce między 13-14 km znowu coś wykręciła mi się kostka. Niby nie straciłem dużo, bo może jakieś maks 10 metrów, ale nie miałem tej bliskości z grupą.

W oddali widziałem już wodopój, więc postanowiłem to przeczekać i spokojnie złapać kubek i dopiero wtedy spróbować „skleić” się z chłopakami. Udało się! Jeden kubek wypiłem, drugim polałem głowę i cała naprzód.

Pendolino pędziło i zasysało kolejnych biegaczy, tylko, że przed nami nie było ich już zbyt wielu. Mijamy Daniela, którego kojarzyłem z innych biegów. Ktoś krzyczy z kibiców – jeden z Was będzie w top 10, dobra robota!

Wychodziło, ze 9 przed nami.

Tempo delikatnie rosło, zmęczenie również, to drugie o wiele szybciej, więc utrzymywanie 3:30 nie było już takie łatwe. Widziałem flagę 15 km, a z tłumu biegnącego po drugiej stronie ktoś krzyknął – „za linią mety zapierdal…”. Było to takie dosadne, w mikrosekundę poczułem zastrzyk energii jakbym zjadł 5 żeli z kofeiną na raz 😀

Tutaj doszliśmy Marcina, wtedy trochę zdębiałem, bo nie wiedziałem, czy to my biegniemy już po 3:20, czy on słabnie.

Mata pomiarowa na 15 km wskazuje 52:27.

5 km – 17:25. Trzymamy to.

6 km do upragnionej mety, a wszyscy bark w bark obok siebie idą jak kuny. Mocno zacząłem już szukać ukojenia i upragnionego odpoczynku 🙁 Dosłownie na chwilę się rozkojarzyłem i na nierównej drodze po raz 3 wywinęła mi się kostka, tym razem zabolało dość mocno. Najgorsze, że to trzykrotnie prawa noga, tam gdzie problem był po maratonie z pasmem.

Otworzyły się wtedy wrota piekieł. Masz wymówkę – boli?

  • możesz zejść
  • możesz zwolnić
  • możesz odpuścić

Wszystko możesz, decyzja zapada zawsze w ułamku sekundy. Już kalkulowałem w ten sposób, że – pobiegnę do końca po 3:40 i też zrobię życiówkę w końcu to już blisko.

Musiałem strzelić sobie szybkiego plaska w prawy policzek i otrząsnąć się, bo pociąg nie miał przystanków pośrednich.

Wytłumaczyłem sobie szybko i jasno: 5 km po 3:30 + ostatni kilometr w pałę i jestem za 20 minut na mecie. Pjotrek to tylko 20 minut cierpienia MUSISZ!

Wewnętrzne dialogi z samym sobą opanowałem do perfekcji tego dnia.

Chłopacy wyglądali pewnie, dużo lepiej niż ja. Co niestety nie napawało mnie optymizmem, ale powiadają, że wygląd jest nieważny, a wnętrze 😀

Tasowaliśmy się, czailiśmy.

Kajetan w okolicy 18 km pyta się ile do mety. Ktoś mu odpowiada – 3 km i ten rusza, uprzednio pytając się, czy ktoś zabiera się z nim :O ( grzeczny chłopak )

Cisza! Nikt nie odpowiedział i młodzieniec ruszył.Przypominam 18 lat i debiut w półmaratonie!

Myślę sobie – co jest? Ma taki zapas jeszcze 😀 ?

Głowa nie wytrzymała, puściłem grupę. Dwóch uciekło na jakieś 15 metrów, ale przewaga się nie zwiększała się. Był to taki chwilowy zryw, przeczekałem to, przecierpiałem.

Widząc stadion człowiek sobie myśli, że to już tak blisko, a jednak jeszcze trzeba trochę zdrowia zostawić.

Nie goniłem, nie szarpałem, trzymałem swoje tempo 3 z przodu i nasza dwójka delikatnie cofnięta. Marzyłem o mocnym finiszu, aczkolwiek paliwo już dawno się skończyło 🙂

Czułem dziwne wsparcie, jakby ktoś mnie pchał do przodu mimo własnej woli! Wiedziałem, że Aga siedzi w mieszkaniu i odświeża wyniki, czy ktoś to jeszcze robił? Po biegu okazało się, że tak 🙂 Nie mogłem splamić się i poddać jak do mety zostało dosłownie niespełna 2 km.

7 minut cierpienia i będziesz mógł napić się piwa synu.

Przed flagą 20 km doszedłem uciekinierów.

Czas 1:09:43, czyli 5 km – 17:16.

Kajetan i Piotr jeden zryw już mieli za sobą, a to musiało ich kosztować sporo energii. Czekałem, na tą upragnioną nawrotkę po której chciałem ruszyć ile sił w nogach.

Nadszedł mój czas i nie oglądając się za siebie odpaliłem rakiety i wyglądało to jakby mnie stado os goniło. Niczym wystrzelony z procy, nie mam pojęcia jak musiałem wyglądać na tej ostatniej prostej. Było pieruńsko ciemno, a kibice tak głośno krzyczeli, że nie wiedział co się dzieje za moimi plecami.

Gaz w podłodze, ale z jakąś tam rezerwą jeszcze, bynajmniej tak mi się wydawało.

Pik 21 km, a mety nie widzę 😀 Byłem tak zamroczony, że straciłem na chwilę orientację w terenie, a wtedy z ciemności dobiegł głos – gonią Cię!

Czas – 3:17.

No to jeszcze mocniej zakręciłem nogą i gdy przebiegałem tunelem włączyłem 6 bieg. Rozłożyłem ręce na boki i pajacowałem, że lecę jak samolot.

Pjoter – biegnij, a nie strugasz pawiana.

Ostatnia prosta według garmina w tempie 2:37.

Melduję się za linią mety z nową życiówką – 1:13:17 WTF! Dawno się tak nie cieszyłem widząc w oddali zegar 😀

Nawet jakiś tam wyskok zrobiłem? Ej głupoty Ci dalej w głowie?

Powinieneś leżeć i rzygać z wysiłku 🙂

TO BYŁ TEN DZIEŃ, TO BYŁ DZIEŃ KONIA!

PLUSY – zagrało chyba wszystko. Bez kolki, bez problemów żołądkowych, z pozytywnym nastawieniem na starcie, wyluzowany jak kwiat lotosu i takie rzeczy się dzieją 🙂 Teraz skupić się na mądrej pracy pod maraton i złamać 2:40. Tak, wiem, wiem, zaraz każdy będzie pisał, że stać Cię na więcej. Jestem cierpliwy, znam swoje miejsce w szereg, a bieganie długodystansowe uczy pokory.

MINUSY – taką życiówkę będzie bardzo trudno poprawić 🙂

Po biegu jak odpaliłem internet to miałem wrażenie, że wszyscy trzymali kciuki! 🙂 Dziękuje każdemu z osobna za miłe słowa i wsparcie jakie mi daliście i dajecie!

Musiałem chwilę ochłonąć!

Musiałem to strawić!

Poprzednia życiówka 1:14:21 odeszła do lamusa.

#zaliniamety poszedłem z ekipą na piwo i trochę się zeszło, ale tego opisywał już nie będę 😀

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *