11.11 i 100 lecie odzyskania przez Polskę niepodległości miałem uczcić biegiem w Luboniu, który darzę ogromną sympatią i wracam tam zawsze ze względu za atmosferę i doping na trasie. Organizacja na medal i pełno znajomych 🙂 Tym razem jednak wszystko potoczyło się trochę inaczej.
Postanowiłem pobiec w mojej nowej lokalizacji, która będzie moich domem przez najbliższe kilkadziesiąt lat – Rokietnica 🙂
Bieg bardzo kameralny, nie sprawdzałem nawet ile jest osób na liście startowej. Chciałem dobrze się bawić.
Z racji, że ostatnie 4 tygodnie do biegowa agonia nie planowałem szaleć. W tygodniu przed biegiem miałem na liczniku 7.8 km.
Okazało się, że licząc ostatnie 4 tygodnie nie udało mi się przekroczyć 100 km, a prędkości to w większości 4:45-5:00. Wynik jak na mnie żenujący, ale stawiam na zdrowie i mam chwilowo inne priorytety. Ojcostwo i 2 tygodnie L4 spowodowały totalne rozleniwienie. Po narodzinach córki zająłem się domem, żoną i załatwieniem wszystkich spraw, żeby dziewczynom żyło się jak najlepiej.
Nie biegałem praktycznie nic, teściowa dbała, żeby poziom cukru mi nie spadał i codziennie kupowała coś słodkiego. Dziękuję Magda!
Waga w miarę się trzymała na poziomie 84-85 km, ale mięśnie zamieniły się w pierzynkę tłuszczu 😀 Moc drastycznie spadała, a na treningach robiąc 200 metrowe rytmy po 4:00 umierałem. Bałem się ciągle o kolano, które to sprawiało mi non stop problem. Treningi biegowe zamieniłem na codzienne ćwiczenia i trening wzmacniający! Chciałem wrócić do treningu bez bólu, żeby nie musiał myśleć ciągle o felernym kolanie.
W dniu biegu czułem się jak czołg.
Zastanawiałem się, czy warto jest robić jakąkolwiek rozgrzewkę 🙂 Z takim kilometrażem tygodniowym to nawet 500 metrów biegu byłoby za dużo 😛
1.3 km rozbujania nóg po 5:50, trochę gimnastyki, tylko 2 rytmy 100 metrowe i na start.
Ruszyliśmy. Ja w drugiej grupie i co 10 sekund spoglądałem na zegarek – lecieliśmy mniej więcej w tempie 3:45, a ja czułem, że nie jest lekko. Bałem się, że odciąć mnie może w każdej chwili. Czułem się niepewnie i prędkość ta nie była komfortowa.
1 km na garminie pyka 3:42 i panika. Kurde nie jest lekko, nie będzie lekko, nie dam rady. Panikowałem już na samym początku 😀
2 km – 3:47
Po 2 kilometrze długa prosta i nawrotka. Tam nastąpiło delikatne zamieszanie i czołowa 4 trochę się pogubiła 😛 Stracili 40 metrową przewagę i oczywiście zapaliła mi się lampka psa gończego. Podkręciłem tempo i złapałem się z chłopakami 🙂
Tempo miesiąc temu dla mnie komfortowe teraz było zabójcze – nie czułem się w żadne sposób swobodnie. Chowałem się za prowadzącymi i starałem się nie łapać wiatru. Biegłem przyczajony i liczyłem na… właśnie na co ja liczyłem? Przecież lżej już być nie mogło, a jedynie zmęczenie będzie narastało.
3 km po 3:38
4 km – 3:38
Zacząłem wątpić, czy ja jestem w stanie dociągnąć w ogóle do 10 km.
Miałem świadomość swojej niemocy, treningu nie było, a ja tu kurde lecę po 3:35. Głowa pracowała bardzo intensywnie – odpuść, po co się spinasz w podwórkowych zawodach. Z drugiej strony – poddasz się? Nie bądź cipka i walcz.
Monologów wewnętrznych to ja przeprowadziłem kilkanaście.
5 km na zegarku 18:23. Jak to wszystko się zmienia z perspektywą czasu, że teraz ledwo co potrafię utrzymać takie tempo. Walczyłem, ale tętno mówiło jedno – nie jesteś gotowy na takie bieganie.
Trzymałem się zębami i siłą woli 2 zawodników, którzy po 6 kilometrze zaczęli mi delikatnie odchodzić. Kleiłem ile mogłem. Niestety mięśnie już były mocno zmęczone, a ja czułem się jak na 30 km maratonu i miałem ścianę 😛 Biegła już tylko głowa i biłem się z myślami, po co mi to było.
Nie spoglądałem na zegarek, żeby się nie dołować. W okolicy 8 km niestety puściłem grupę, po 500 metrach zebrałem się żeby ich dogonić i ten zryw kosztował mnie bardzo dużo. Nie dość, że tętno było już ponad 180, gdzie wcześniej był to mój maks na zawodach, to dodatkowo prosta była pod wiatr. Skleiłem ich dosłownie na 300-400 metrów i puściłem.
Ostatnie 2 kilometry myślałem, że idę. Chociaż panowie się nie oddalali to ja czułem, że ledwo unoszę nogi. Kwas zalał mnie już całego. Bezradność powodowała frustrację, ale czego mogłem się spodziewać. Głowa biegła, mięśnie cierpiały, a serce krwawiło, że taka bieda jest 😀 Chciałem się zerwać jeszcze na końcu, ale nie było z czego, bo odcięli mi już dawno prąd.
Ostatni kilometr w 3:28 i na mecie 36:26. 3 miejsce na swoim fyrtlu i najszybszy mieszkanie gminy Rokietnica.
Bieg, który bolał równie mocno jak maraton. Dwa dni po biegu, a ja ledwo chodzę 😀 Zniszczyły mnie te zawody, a brak treningu jeszcze bardziej uświadomił mnie, że nie ma nic za darmo w bieganiu. Jeśli ktoś więcej i solidniej trenuje, to będzie po prostu szybszy i lepszy. Trzeba się z tym pogodzić 😀
Cieszyłem się, że nie dałem ciała i nie poddałem się na trasie, ryzykując nie mając w sumie żadnych mocnych argumentów po mojej stronie. Nie wiem na co ja liczyłem, że tych 2 padnie? Nie wiem, ale jestem zadowolony, że pomimo braku treningu głowa pracuje i walczy, bo jak sami dobrze wiecie to w bieganiu jest decydujące w trudnych chwilach.
Zdarzyło mi się 2 razy zejść z trasy i takie akcje mocno psują psychikę, więc tym bardziej te zawody zapisuję na wielki plus pomimo słabego czasu :]
Plusy –
- głowa dała radę
- nie biegając po maratonie nic szybciej niż 4:00, byłem w stanie utrzymać prędkości w okolicach 3:40 na 10 km
- dużo treningu uzupełniającego myślę, że trochę mnie uratował
- wreszcie czuję głód biegania, więc pora wracać 🙂
Minusy –
- średnie tętno z biegu 179, a w przygotowaniach do maratonu na treningach miałem dyszki po 36 minut na tętnie 164
- waga, wzrosła o 3 kg, a mięśnie zamieniły się w tłuszczyk
Kilka screenów z niedzieli –
Czas zakasać rękawy i walczyć na tyle na ile pozwoli Jagna i mama 🙂
Zdjęcia –