Maraton Warszawski part 1

Zapisując się na bieg nie była znana jeszcze trasa maratonu, liczyłem na starą trasę, jednak organizator zafundował malownicze zwiedzanie stolicy.  Analizowałem kilkukrotnie trasę i wiedziałem, gdzie jest podbieg, gdzie będzie ciężej, ale nie kojarzyłem jak to wszystko wygląda w rzeczywistości 😐 Dlatego pewne odcinki trasy mnie delikatnie mówiąc zaskoczyły ;]

Mało kto wiedział, że miałem ostatecznie szansę na debiut w Berlinie. Jakoś na początku sierpnia dostałem informację, że jednak jest dla mnie miejsce. Miałem wiele wątpliwości i ostatecznie zrezygnowałem. Debiut, wielki maraton, logistyka z kobietą w ciąży, bo na bank Aga by nie odpuściła 😛 Była to bardzo trudna decyzja, ale słuszna.

W Polsce miałem ze sobą wsparcie na rowerze w postaci Aleksandry, która na początku była bohaterem głównym tego maratonu 😛

Zacznijmy jednak od planu na ten bieg.

Ruszyłem swoje po 3:47-3:49 i w sumie nie spoglądałem w ogóle na zegarek. Liczyłem, że utworzy się jakaś grupka na 2:40-2:42, ale jakoś zostałem sam. Do pierwsze punktu pomiarowego było jeszcze wielki tasowanie, ale nie wdawałem się w żadne ucieczki, pogonie i inne zabawy w kotka i myszkę. Byłem egoistą i myślałem tylko o sobie, chciałem wypaść jak najlepiej.

Na 5 km 18:57 i pełen luz. Wtedy już jakoś straciłem z zasięgu wzroku moje wsparcie rowerowe :O Zacząłem się niepokoić, bo na 8 km planowałem wziąć żel. Myślę sobie, może jakaś mała awaria i zaraz mnie dogoni.

Przed 6 km zobaczyłem moją dzielną Agnieszkę, która kibicowała mi w okolicy startu. Trasa była tak skonstruowana, że chwilami myślałem, że jestem ciągle w tym samym miejscu.

Niepewność i frustracja zaczęła narastać. gdy wbiegłem na most i wiedziałem, że za chwil kilka będzie moment na żel. Myślałem sobie najgorsze, że złapała gumę, że coś jej się stało, a z drugiej strony chciałem wydrapać jej oczy i zrzucić z tego mostu do Wisły 😛

Zbieg do ZOO i zakręt 90 stopni i jeb, coś mnie skręciło w jelitach, jakaś pierdzielona kolka? Zacząłem masować i delikatnie uciskać. Nie ustępowało. Jakby mi w jednej chwili zalało brzuch i robił się twardy. Wystraszyłem się 😐 Nie zwalniałem jednak tempa i pomimo, że coś tam siedziało to tempo 3:47 nie było jakieś bardzo wymagające.

Myślałem ciągle pozytywnie, że się uda 🙂 Co chwilę posmarkiwałem sobie, żeby oczyścić nos i leciałem według planu.

Pomiar czasu na 10 km – 37:54 i jedyne co mnie niepokoiło to trzymające się tętno dość wysoko. Miałem jednak świadomość, że choroba trochę mnie osłabiła i już go nie zbiję.

40 minut bez żeli – Olki nadal nie ma 🙁 Na szczęście na 12 km czekał Marcin, który miał prowadzić swojego zawodnika na 3 h. Widząc go wykrzyczałem kilka niekulturalnych słów i poprosiłem o dwa żele.

Szybko wciągnąłem jeden bez kofeiny i głowa się uspokoiła. Pewność siebie wróciła, że to może się udać! Chwile grozy zażegnane? No właśnie nie byłem do końca tego taki pewny, bo przecież na 2 żelach maratonu nie przebiegnę 🙂

13 km to bieg po Łazienkach chwila nieuwagi i nadepnąłem na jakiś kamień i delikatnie wykręciła mi się kostka. Na szczęście ból był tylko chwilowy i szybko o nim zapomniałem. Leciałem cały czas sam. Widziałem przed sobą 3-4 osobową grupkę, którą chciałem spokojnie dojść.

Gdy zobaczyłem znacznik 15 km i międzyczas 56:38 – nie wiedziałem w sumie już na ile biegnę 🙁 Kartkę z międzyczasami zostawiłem Olce, którą spotkałem na szczycie podbiegu na Belwederskiej. Tam właśnie doszedłem grupkę i leciałem już spokojnie z nimi. Napiłem się wody, wziąłem planowo 2 żel z kofeiną i łapałem drugi oddech po tym morderczym podbiegu 😛

Niestety kartka z międzyczasami zaginęła 😀 Nawet nie próbowałem sobie tego liczyć w głowie tylko biegłem na czuja. Kolka trzymała cały czas, a raczej wyglądało to jakbym coś tam nadwyrężył, bo aż dziwne, że tak długo może boleć.

Długa prosta i obstawa w postaci 3 panów dała mi psychiczny komfort i odcinek między 15-20 km zleciał lajtowo. Zmienialiśmy się na prowadzeniu, żeby na zmianę łapać wiatr.

Pomiar na 20 km – 1:15:41 Czekałem z niecierpliwością do półmetka. Niestety z grupki w której biegłem zostało nas 3, bo reszta była ze sztafety i schodzili się zmieniać.

Półmetek – 1:19:49.

Moje przemyślenia na półmetku –

  • samopoczucie dobre, więc musi być dobrze 🙂
  • mięśnie nie zniszczone, czułem duży zapas i chęć do przyśpieszenia
  • tętno relatywnie bardzo wysokie patrząc na treningi i prędkości jakie osiągałem na półmaratonie, czy mocnych akcentach
  • wiedziałem, że prawdziwe bieganie niebawem się zacznie i po prostu się oszczędzałem hamując nogę
  • wtedy wierzyłem, że 2:40 jest do zrobienia 🙂 Głowa ciągle chciała walczyć i myślałem, że będzie to koniec  happy endem.

Niestety moje marzenia niebawem zmieniły się w koszmar!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *