Etapowa Triada – Dzień Pierwszy

Ten sezon dla mnie, jak i pewnie dla większości z Was miał wyglądać całkowicie inaczej!

Walka o życiówki, zaplanowane kilkanaście startów, podróże, przygody – jednak zostaliśmy mocno sprowadzeni na ziemię i szalejący „wirus” pokazał nam jak jesteśmy bezsilni.

Poświęciłem pół roku na skrócenie się, żeby poprawić czasy na 5 i 10 km, jednak nie było mi dane tego udowodnić na zawodach. Pozostała satysfakcja z wykonanej pracy i czasy uzyskane na sprawdzianach. Testy na 1 km i 3 km wyszły bardzo pozytywnie i można jasno stweirdzić, że to własnie z takiego treningu pojechałem pobawić się w góry, czyli pełna amatorka 🙂 Dla bardziej dociekliwych zrobiłem 2 treningi na Morasku i to wszystko co mogło mi pomóc w walce w terenie. Siła biegowa w większości wykonywana była w formie marszów siłowych, skipów i wieloskoków. Podbiegi do maks 150 metrów i patrząc na to co spotkało mnie na zawodach, mogę jasno stwierdzić, że były to „płaskie” odcinki :]

Etapowa Triada miała być zawodami w formie zabawy/przygody/zebrania doświadczenia, ale z zastrzeżeniem, żeby sobie nie zrobić krzywdy i nie wypaść z systematycznego treningu, czyli pobiec to ekonomicznie bez strat w ludziach.

Zapisałem się na zawody, a dopiero później zobaczyłem, że to na drugim końcu Polski. Podróż rozpoczęliśmy w piątek o 5:00, żeby Jagna jeszcze trochę pospała w samochodzie. Po 12 byliśmy już na miejscu, a z racji zameldowania od 14 poszliśmy zwiedzać. Muszę przyznać, że okolice były piękne, jeśli będziecie gdzieś w pobliżu to polecam przystanąć i podziwiać Jezioro Czorsztyńskie.

W momencie gdy mała istota pojawiła się na świecie długie wypady i wszelakie wyjazdy są podporządkowane w ten sposób, żeby kosztowały rodziców jak najmniej nerwów, a dziecko po prostu w samochodzie jak najwięcej spało. Podróż Jagna zniosła nad wyraz dobrze, za co należą jej się gromkie brawa 😀

Osobiście bardzo odczuwam skutki długiej jazdy samochodem i taka trasa mnie delikatnie niszczy. Sztywność mięśni i ogólne samopoczucie jest zawsze na minus, dlatego sporo spaceruje po przyjeździe, żeby rozruszać zardzewiałe ciało.

Standardowo sporo węgli w dzień przed startem + pod wieczór pizza i oczekiwanie na sobotnie biegi.

Stresu nie było, bo nie miałem względem siebie oczekiwań odnośnie pozycji 😮 Tak na luźno nie podchodziłem dawno do zawodów, czułem tylko dziwną niepewność z racji ogromnej pokory do gór!

Nie do końca byłem świadomy co mnie czeka – wiedziałem jedno, tanio skóry nie sprzedam, no chyba, że mi noga odpadnie, a obiecując Adze, że wrócę w jednym kawałku trzeba było uważać.

Pobudka w dniu startu 5:45 – śniadanie standardowo bułka z masłem orzechowym i dżemem + banan i „koksy”.

Godzina 10:00 ruszyliśmy na niespełna 20 km trasę ze wzrostem wysokości – 1 062 m. Specjalnie rozgrzewki nie robiłem, jedynie potruchtałem dosłownie 5 minut z towarzyszami niedoli. To własnie przez nich znalazłem się w tym miejscu w sobotni poranek.

Dzięki Marysia, Adam, Jerzy – z perspektywy czasu do szczere podziękowania, bo w weekend zastanawiałem się, czy nie był to przypadkowo zamach na moje zdrowie i życie.

Przed startem ciągle sobie powtarzałem – Piotr, tylko spokojnie, to kozice górski, Ty z asfaltu chłop jesteś, nie szalej.

Wziąłem ze sobą litr wody + 3 żele. Na 90 i 60 minut przed startem wziąłem galaretki energetyczne, bo wiem jak mnie odcina gdy zabraknie energii, a potrzebuję jej sporo.

Tyle z tego tłumaczenia wyszło, że ruszyłem z czołówką.

Na pierwszych 3 km wzrost wysokości wyniósł ponad 300 metrów, tyle robiłem na wybieganiach w terenie, ale na dystansie 20 km 😀

Nie znałem nikogo, nie wiedziałem kto jest mocny, ale chłopacy szli jak dziki pod górę :O

Biorąc pod uwagę moje maksymalnie 150 metrowe podbiegi i specyfikę treningu to zapaliła mi się żółtka lampka około 4 km. Nie ukrywam, że moje łydki już wtedy były mocno zamurowane, a tętno średnie na tym odcinku wynosiło ponad 170, oznaczało to jedno – zakwaszam się robiąc każdy kolejny krok. Delikatne zwolnienie nie pomogło, bo tętno już spaść nie chciało.

Takie średnie wartości osiągałem w trakcie biegu na dystansie półmaratonu gdzie prędkość oscylowała w okolicy 3:28. Obawiałem się, że znienacka może przyjść mocny knockdown i zamiast biegania będzie spacer w dół.

Na 6 km już ćpałem żel – nie jestem ekonomiczny, co powoduje również obciążenie układu pokarmowego w takich sytuacjach. Taki mój urok 😮

Wystarczyła chwila zwolnienia, rozluźnienia i chłopacy mi uciekli – widziałem tylko na długich prostych, że gdzieś tam w oddali biegną powiększając przewagę. Trzeba było sobie jasno powiedzieć – to nie była moja liga 😀

 

Tak miejscami wyglądała trasa – nudy nie było!

Gdy doczołgiwałem się na szczyt i widziałem już oczami wyobraźni siebie na Wieży Lubań, pokierowano mnie na żółty szlak. Szczyt był na wyciągnięcie ręki, a tu trzeba było go obiec dookoła.

To było około 10 km i w moje głowie była już myśl – lecimy w dół JUHUUUU koniec tej męczarni! Ponad 100 metrów spadku wysokości i tempo 4:13 jakoś tak lekko szło pomimo zmęczenia materiału, ale najgorsze dopiero na mnie czekało.

Na rozwidleniu Pan kieruje mnie w prawo, spojrzałem, przetarłem oczy i zatrzymałem się na chwilę złapać oddech. Nie wiem, czy to był kilometr, czy trochę ponad, ale cały ten odcinek czołgałem się pod górę prosząc o jego koniec. Wiedziałem, że na szczycie trzeba wejść jeszcze na wieżę, ale skupiałem się na ten moment, żeby nie wywalić się i jakoś to przetrwać. Brak treningu typowo siłowego pod takie odcinki spowodował, że co jakiś czas musiałem się zatrzymywać, bo moje łydki wołały o pomstę do nieba. Chciałem już zakończyć ten bieg, serio – nie miałem ochoty nawet zbiegać. Pomimo, że czekałem na koniec podejścia i jakiś chociażby kawałeczek płaskiego, to widziałem, że jeszcze mnie trochę walki czeka.

Widząc Wieżę Lubań trochę nadziei się pojawiło, że teraz będzie lżej. Schodek po schodku wszedłem na szczyt, tam spisali numer i jazda w dół.

Powoli ospale – pierwszy kilometr powrotu w 5:21. Uda piekielnie bolały, a co gorsze starłem sobie w prawej nodze skórę na jednym z palców i przez buta widać było już sączącą się krew. Obciążenie szło w większości zbiegów wtedy już na lewą nogę, a prawa robiła tylko jako statysta. Broniłem się przed bólem i zwyczajnie ruch był taki, ażeby jak najmniej bolało.

Przeklinałem każdy zbieg, dosłownie każdy! W głowie pojawiały się czarne myśli, że to dopiero pierwszy bieg, a ja już cierpię.

CO JA TU ROBIĘ – właśnie co ja robiłem na takiej trasie, czego ja oczekiwałem od swojego organizmu 😀 Wymagałem chyba od siebie zbyt wiele w tym biegu, zbyt ambitnie rozpocząłem te zmagania.

Ciągłe uderzanie i amortyzacja lewą nową na zbiegach spowodowało, że tam odezwał się paznokieć, który schodził mi już kilkukrotnie i tym razem było podobnie… takie uroki biegacza. Nie, buty nie były za małe, po prostu przeciążenia były za duże i stopa mocno szła w bucie do przodu, przez co paznokieć był ciągle drażniony.

DROGA PRZEZ MĘKĘ – tak mogę nazwać powrót. Pomimo, że klepałem 4:30-5:00 min/km, to miałem uczucie jakbym szedł. Potęgujący ból czworogłowych upewniał mnie, że to nie jest moja bajka, a mój przypadkowy udział w tej imprezie, to lekkie nieporozumienie 😀

Jedynie świadomość dość wysokiej pozycji utrzymywała mnie przy życiu i siłą woli ciągnąłem do przodu.

Na 16 km minął mnie jeden zawodnik, a w okolicy 18 km kolejny. Wyglądali jakby dopiero zaczynali zawody, a ja starałem się chociaż przez chwilę utrzymać się na ich plecach. Niestety – wystarczyła chwila na zbiegu i uciekali na dobre 50-70 metrów.

Czekałem na odcinek asfaltu, bo wiedziałem, że już będzie około 1.5 km do mety. Gdy była długa prosta to miałem jeszcze kontakt wzrokowy z dwójką z przodu i to mnie napędzało. Gdy moje nogi złapały twardą nawierzchnię rozpocząłem pościg.

Czy miał on sens?

Do końca nie wiem, bo nie zyskałem przez to wiele sekund, ale satysfakcja była ogromna. Psychologicznie zyskałem, fizycznie raczej była to spora strata, ale kto kalkuluje na finiszu.

19 km w 3:59, a ostatnie 700 metrów już w  tempie 3:18. Na 500 metrów przed metą na stodole w jednym z domostw był plakat Andrzeja, gdy go zobaczyłem to wstąpiły we mnie niespotykane siły i ruszyłem jak koń z górki wyprzedzając na finiszowych metrach Łukasza ( zajął 6 miejsce ze stratą do mnie 4 sekund ), którego kojarzyłem z Instagrama, taki świat mały!

Oficjalnie zająłem 5 miejsce – do 4 miejsca starty było 5 sekund, więc gdyby finisz był ciut wcześniej jedno oczko byłoby wyżej, ALE tutaj liczyła się suma czasów z trzech biegów, a nie miejsc. Dlatego dobrze, że nie wypaliłem się na maksa już w 1 starcie 😮

Gdy adrenalina i emocje opadły, zdjąłem buty, a tam cała skarpetka we krwi. Prawa noga pomimo krwawienia była w lepszym stanie niż lewa, która amortyzowała na zbiegach moje 80 kilogramowe cielsko i dostała o wiele bardziej. Paznokieć swoją drogą, ale mięśnie były w niej dużo bardziej pospinane – czułem idąc, że ta noga po prostu biegła, a prawa udawała 😀

Gdy sobie pomyślałem, o wieczornych zawodach to zbierało mnie na wymioty. Tak, endorfin to w ten weekend było mało. Można to bardziej określić jako masochistyczny wyjazd w góry.

Powrót do hotelu, obiad, ćpanie koksów i krótki sen. Później spacerek na rozruszanie nóg i nie pozostało nić innego jak wybrać się na drugi etap. Razem z kompanami niedoli – pojechaliśmy pełni entuzjazmu na start.

Niby krótki dystans, bo trochę ponad 6 km, ale jak zobaczyłem stok narciarski na finiszu, to chciałem wracać do domu.

323 m wzrostu wysokości – tyle na mnie czekało w tym biegu.

Otwieram bagażnik, przebieram ciuchy i ku mojemu zdziwieniu – nie mam butów 😀 Byłem bardzo spokojny, bo mogłem biec to w asfaltówkach, gdzie było o wiele więcej miejsca na palce i po prostu były wygodniejsze, ale na błocie mógłbym stracić zbyt wiele. Telefon do Agnieszki i razem z małżonką Jurka uratowały ten bieg 😀 Rozgrzewka w zwykłych butach była tak cudowna, tak wygodnie się biegło, że nie miałem najmniejszej ochoty ich zdejmować 😀

Dziewczyny przyjechały dosłownie na 12 minut przed startem, gdy założyłem terenowe pantofle, czar komfortu prysł 😀

Ustawiłem się w środku stawki, bo zwyczajnie się nie czułem na ściganie.

Ruszyliśmy, już kojarzyłem twarze zawodników, którzy byli przede mną i chwilę za mną na 1 etapie. Polecieli jak szaleni.

Ja nieśmiało 4:10, za chwilę 4:00, jak widziałem, że mi uciekają to nie mogłem tego przeboleć i musiał skleić grupę.

Czyli moje spokojnie Piotr już na pierwszym kilometrze poszło w niepamięć!

Początek pobiegłem w 3:50, to kolejne 2 km były już typowym podejściem z ponad 100 metrowym przewyższeniem na kilometrze.

Cieszyłem się, bo jak teraz zrobimy cały UP to zaraz będzie wypłaszczenie i zapierdalando w dół. Tylko, hej – z czego Ty się gościu cieszysz jak paluchy masz obolałe i może być kiepsko na zbiegach ? 😀 Przed startem wziąłem plastry, bandaże i tak pozaklejałem wszystko co bolało, ze czułem tylko jakiś dyskomfort, ale nie był to ból 🙂 Dało mi to względny komfort w bucie, więc można było ryzykować.

4 km po płaskim wyszedł już po 4:00, 5 km  w 3:38, a na asfalcie noga szła nawet 3:15 😮

Na zbiegach wyprzedziłem 2 osoby i dużo zyskałem tym nonszalanckim atakiem na asfalcie, jak się okazało były to cenne sekundy w perspektywie całej triady, ale o tym później.

Gdy dobiegaliśmy już do mety czekał na nasz stok narciarski, co to był za ból 😮 Z prędkości bliskiej 3:00 min/km , wchodzisz na marsz w tempie 15 min/km. Krok za krokiem, mozolnie pod górę, na plecach miałem jednego pacjenta – w pewnej chwili zbliżył się do mnie dość znacznie, ale kosztowało go to ogrom siły, bo to co zyskał stracił dość szybko!

Liczyłem ile osób jest z przodu – byłem 4, jest dobrze gruby, idź pod tą górę i w jednym kawałku zakończ ten 1 dzień.

Tak też się stało – wdrapałem się na szczyt i ostrożnie zbiegałem w dół, bo nawierzchnia była bardzo nierówna i co chwilę jakieś głębokie rowy pojawiały się porośnięte trawą, że chwila nieuwagi, a mogłoby to skończyć się nieciekawie.

Wpadłem na metę z czasem 35:23 i pozycją tuż za podium.

Top 3 w pierwszym i drugim biegu była taka sama 😀 Wyprzedziłem jednak zawodnika, który był w porannym biegu 5 sekund przed mną, a teraz zyskałem przewagi nad nim ponad półtorej minuty.

Po 1 dniu byłem na 4 pozycji OPEN :]

 

Nie pomogła mi ta kalkulacja. Byłem zwyczajnie zmęczony i miałem dość rywalizacji już, a wizja blisko 30 km w niedzielę z rana delikatnie mnie przerażała. Z jednej strony wiedziałem, że jestem wysoko, ale z drugiej strony miałem świadomość, że na tak długim dystansie mogę stracić wszystko.

Wróciłem do hotelu, zjadłem burgera, popiłem piwem 0% i poszedłem spać.

Co było dnia następnego? Droga Krzyżowa.

Zdjęcia pobrane z facebooka – Etapowa Triada.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *