Chorwackie perypetie

Zadar Outdoor Festival – niby krótki wyjazd do Chorwacji, a miałem wrażenie, że spędziłem tam 2 tygodnie. Zwiedzanie, zabawa, bieganie – skompresowane w kilka dni! Z racji tego, że działo się dość sporo, musiałem notować sobie w zeszycie rzeczy, o których chciałbym napisać i co miałem wtedy w głowie. Ludzka pamięć ulotna, a czasu ostatnio coraz mniej, żeby regularnie pisać coś na blogu.

Byłem gotowy na przygodę i takie też miałem podejście odnośnie tego wyjazdu, nie spodziewałem się, że będzie tego aż tyle :] Z racji, że zostałem po części zaproszony, to organizatorzy ugościli mnie na miejscu wedle starego przysłowia: gość w dom, Bóg w dom.

Wylot z Poznania, przesiadka we Frankfurcie, a później lot do Zagrzebia i przesiadka do Zadaru tak to wyglądało. Poszło szybko i sprawnie 15 wylot, a na miejscu byłem 23:10. Innego połączenia, które by mi pasowało nie było, więc takie kombinacje były wymuszone.

Pożegnanie Poznania

Wylądowałem w hostelu w samym centrum starego miasta, blisko tętniącego życiem skwerku. Oczywiście, gdy dojechałem do noclegowni i leżałem w łóżku zza okna dochodziły mnie głośne śpiewy i krzyki Polaków, oraz dźwięk kościelnego dzwona. No tak, bo Polacy są wszędzie i potrafią się bawić. W żaden sposób mi to jednak nie przeszkadzało, bo lokalizacja i widoki rekompensowały wszystko.

Zapisałem się na 10 km i 21 km w terenie. Gdy organizator pytał się przed przyjazdem co chcę biec, nie podejrzewałem, że ten drugi dystans mnie zabije, ale o tym później.

W dniu startu nie miałem zamiaru siedzieć w pokoju. Włączyłem endomondo i z mapą w ręku, naładowaną na full kamerą i chęcią zwiedzenia miasta ruszyłem. 7:00 byłem już w trasie, obrałem sobie za cel zobaczenie wszystkiego co zawierał przewodnik.

Stare miasto, to miejsce gdzie im wolniej idziesz, tym bardziej się zakochujesz w tym mieście. Na każdym kroku stare kamienice, urokliwe zakamarki, kościoły, muzea. Wąskie uliczki, targi ze świeżymi owocami i ten magiczny klimat! Podobało mi się ;]

  

W ciągu dnia zrobiłem 16.5 km spaceru, a czekał mnie jeszcze wieczorny bieg. Nie nastawiałem się na jakieś poważne ściganie, bo nie po to tam jechałem.

Zawody, a raczej impreza miała miejsce na głównym bulwarze w pobliżu morskich organów i „pochłaniacza słońca”. Ponad 30 rurek o różnej długości wbudowanych w brzeg promenady daje fajny efekt akustyczny. Tuż obok znajduje się koło o średnicy 22 metrów zbudowane z 300 płyt solarnych, w ciągu dnia zbierają energię, żeby wieczorem dać efekt mieniących się kolorów.

Start zaplanowany na godzinę 18:30, temperatura jakieś odczuwalne 30 + i duża wilgotność. Po zjedzeniu 3 obiadów w ciągu dnia i dużej ilości truskawek czułem się jakbym ważył ze 100 kg – dużo w sumie mi nie brakuje.

Dwa dystanse ruszyły w jednym czasie, więc nie bardzo wiedziałem kto na ile biegnie. W głowie był plan nie puścić czołówki, ale polecieli początek w okolicy 3:18, więc musiałem dać im czas się wyszaleć. Na 2 kilometrze doszedłem ich i spokojnie na plecach wiozłem się, bo na 2.5 była nawrotka i chciałem zobaczyć kto leci dalej… NIKT.

Obejrzałem się i pusto, nie chciałem się forsować, więc zacząłem sobie zwiedzać okolice. Zbiegłem do prawej krawędzi, a z racji, że trasa miała sporo zakrętów, to goniący mnie nie mieli możliwości zobaczyć, czy ktoś jest z przodu :] Nawrotka na 5 km i czas 17:47, tętno w górnych widełkach 2 zakresu. Lało się ze mnie jakbym się wykąpał w ubraniu, ale to tłuszcz płakał, że dupcia taka ciężka. W drodze powrotnej pozdrowiłem się przybijając piąteczkę z 2 i 3 zawodnikiem, ale widziałem w ich oczach „kurwiki”, bo jakiś tubylec przyjechał i chce wygrać.

Droga powrotna na spokojnie 3:30-3:34 i kontrolowany bieg. Niestety na ostatnim kilometrze duża liczba kibiców, przypadkowych przechodniów i głośne okrzyki trochę mnie rozpędziły, poleciałem ostatni km w 3:10 – głupi ja. Czas na mecie 35:21.

Po biegu nie spieszyło mi się do hostelu, zjadłem posiłek regeneracyjny i czekałem na dekorację. Miejsce, w którym się znajdowaliśmy nie pozwalało szybko stamtąd odejść, zachód słońca był przepiękny! W sumie to za każdym razem jak czytałem o Zadarze, pisali, że tutaj jest jeden z najpiękniejszych. Mają rację 🙂

Sprawdzając listę startową widziałem, że jest jedna kobieta z Polski. Schodząc z podium właśnie mnie zaczepiła i ucięliśmy sobie pogawędkę, a później odprowadziła mnie wraz z mężem i dziećmi bulwarem do hostelu. Bardzo sympatyczna para, którą serdecznie pozdrawiam – mam nadzieję, że to czytacie. Dziękuję!

Z racji, że było dość wcześnie wziąłem miejscowe piwko i ruszyłem jeszcze na deptak, żeby kulturalnie napić się w plenerze i popatrzeć na wyspę w oddali, na której dzień później czekał mnie kolejny bieg. Kogo spotkałem? Polaków – 3 Panów ze Śląska, którzy zwiedzali Chorwację na motorach <3 ZAZDRO MAKS! Posłuchałem, gdzie jeszcze się wybierają, co już zobaczyli i tylko nakręcili mnie na taki sposób zwiedzania. Jest tylko mały problem, nie mam motoru i prawka A :]

Dzień zakończony z ponad 30 km w nogach, a to tylko rozgrzewka przed tym, co działo się następnego dnia .

Pobudka 6:00, kąpiel, spacer na rozbudzenie i śniadanko. 7:30 prom na wyspę i tam też trochę pochodziłem. Jak już jestem, to co mam siedzieć i czekać na start. Wędrowałem po miasteczku, wbiłem trochę w góry i wyczuwałem, że lekko może nie być, ale nie podejrzewałem, że będzie to taki hardcore. Urokliwa na pierwszy rzut oka wyspa kryła w głębi swoje jeszcze piękniejsze oblicze.

 

 

 

Przygotowany na walkę, z 1.5 litrem wody + mało profesjonalnym plecakiem, do tego telefon naładowany na full i mapa od organizatorów. Wyglądałem trochę jakbym szedł na spacer, a nie na bieganie w terenie. Ludzie w butach typowo trailowych, ciuszki kompresyjne, plecaki z bukłakami,  w rękach flaski z wodą, czułem się jak turysta 😀 Ale w sumie byłem nim! Amatorszczyzna pełną gębą.

Ruszyliśmy…

CDN…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Komentarz do “Chorwackie perypetie”